Tomasz Hońdo, CFA
Starszy Analityk Quercus TFI S.A.
Donald Trump swymi hasłami potrafi zaskakiwać nawet reprezentowanych przez siebie Republikanów. Szokuje zwłaszcza zapowiedziami wojny celnej z Chinami i Meksykiem. Jeśli wygra, kontrowersyjne zapowiedzi przejdą jednak konfrontację z realiami.
Bądź na bieżąco! Zapisz się na NEWSLETTER
Już niebawem, 8 listopada największe wydarzenie polityczne tego roku – wybory prezydenckie w USA. Kampanię wyborczą obserwują oczywiście też inwestorzy, traderzy, analitycy i ekonomiści, zastanawiając się po pierwsze jaki może być krótkoterminowy wpływ wyników elekcji na rynki, a po drugie – w jakim kierunku podąży polityka ekonomiczna w największej gospodarce świata.
| Hillary Clinton | Donald Trump |
Prywatnie żona byłego prezydenta USA Billa Clintona. Może pochwalić się bujną karierą polityczną, nie tylko jako „Pierwsza Dama”. Już raz próbowała sił w wyborach prezydenckich – w 2008 r., ale wówczas przegrała rywalizację o nominację Partii Demokratycznej z B. Obamą, który później powierzył jej jednak stanowisko sekretarza stanu – pełniła je do 2013 r. Wcześniej dwukrotnie zasiadała w Senacie. |
Biznesmen-miliarder, który zasłynął z ambitnych projektów na rynku nieruchomości komercyjnych; producent telewizyjny. W tym roku „Forbes” oszacował jego majątek na 3,7 mld USD. Swych sił w wielkiej polityce spróbował po raz pierwszy w 2000 r., starając się o nominację niszowej Partii Reform w wyborach prezydenckich. Potem wspierał na zmianę zarówno Demokratów, jak i Republikanów. |
Wraz ze zbliżaniem się terminu elekcji kampania wyborcza wkroczyła niestety w emocjonalny etap, w którym słyszymy więcej o wzajemnych zarzutach kandydatów, niż o ich konkretnych postulatach. Postanowiliśmy więc zaprezentować esencję pomysłów Hillary Clinton i Donalda Trumpa na ważne kwestie ekonomiczne, które mogą mieć wpływ także na światową gospodarkę. Źródłem wiedzy były dla nas analizy „The Wall Street Journal” (ale nie tylko). Nie będziemy się w tym miejscu zastanawiać nad kwestiami o czysto politycznym lub społecznym charakterze, jak np. nielegalna imigracja czy geopolityka – to już inna historia.
Sondaże wyborcze
Zacznijmy od Hillary Clinton. Jej hasła w przybliżeniu odpowiadają tradycyjnemu postrzeganiu Demokratów jako amerykańskiej umiarkowanej lewicy. Chce m.in. wyższych podatków dla najbogatszych, wyższych świadczeń dla najuboższych emerytów, systematycznego wzrostu płacy minimalnej, wzrostu wydatków na infrastrukturę w celu pobudzenia gospodarki, zaostrzenia nadzoru nad Wall Street i bankami. Z natury rzeczy można przypuszczać, że w wielu punktach jej polityka byłaby w dużym stopniu kontynuacją działań urzędującego od niemal ośmiu lat prezydenta Obamy, także Demokraty.
Teoretycznie wymienione hasła nie powinny być specjalnie lubiane przez inwestorów na Wall Street. „Powinni” więc raczej hołubić kandydata bardziej prorynkowej Partii Republikańskiej. Tutaj jednak pojawia się problem. Hasła wyborcze Donalda Trumpa są bowiem dość luźno powiązane z tradycyjnym nastawieniem partii, którą reprezentuje. Owszem, opowiada się choćby za deregulacją rynku kapitałowego i cięciem podatków, ale towarzyszy temu zestaw innych haseł, które razem wzięte niekoniecznie stanowią spójną całość. Wielkiej redukcji podatków towarzyszyć miałby bowiem skok wydatków na infrastrukturę i obronę, brak bolesnych cięć w borykającym się z coraz większym deficytem Social Security (odpowiednik naszego ZUS-u), a jednocześnie… spłata długu publicznego w ciągu ośmiu lat (swoją drogą także H. Clinton krytykowana jest za niekonkretne zapowiedzi ograniczenia długu).
Obserwatorzy zarzucają Trumpowi brak konsekwencji, co dobrze obrazuje jego opinia na temat płacy minimalnej, którą chce systematycznie podnosić H. Clinton. Według WSJ Trump najpierw twierdził, że wynagrodzenia są za wysokie, potem chciał pozostawić poszczególnym stanom decydowanie o wysokości płacy minimalnej, by ostatnio opowiedzieć się – wbrew tradycyjnemu stanowisku Republikanów – za jej podniesieniem na poziomie federalnym.
Trump nie jest raczej ulubieńcem Wall Street także z innych względów. Nie tylko dlatego, że z czołowymi bankami inwestycyjnymi łączą go ponoć dość napięte stosunki biznesowe. Zasłynął bowiem jako zwolennik protekcjonizmu. Opowiedział się za renegocjacją lub wręcz zerwaniem porozumienia handlowego NAFTA z Meksykiem i Kanadą, drastycznym podniesieniem ceł na import z Chin, a Światową Organizację Handlu (WTO) określił mianem „katastrofy”. Ekonomiści zarzucają mu, że tego rodzaju pomysły doprowadziłyby do natychmiastowej reakcji partnerów handlowych i globalnej wojny handlowej, a to w ostatecznym rozrachunku mogłoby tylko zaszkodzić światowej gospodarce. Przypominają, że Stany eksperymentowały z protekcjonizmem w czasach Wielkiego Kryzysu lat 30. – niestety skutki okazały się opłakane i odwrotne do zamierzonych.
Demokraci lepsi dla giełdy i dolara?![]() Nadchodzące wybory to okazja do swoistej zabawy historią. Ciekawostką samą w sobie jest fakt, że każdy z ostatnich trzech prezydentów USA urzędował przez dwie kolejne kadencje. Jednocześnie po odejściu ze stanowiska reprezentanta danej partii jego miejsce zajmował kandydat partii opozycyjnej. Gdyby trzymać się tej drugiej zależności, to należałoby oczekiwać, że na fali „znużenia” ośmioletnimi rządami Demokratów teraz zatriumfują dla odmiany Republikanie. I jeszcze jedna ciekawostka – na przestrzeni ostatniego ćwierć wieku zarówno amerykańskie akcje, jak i dolar sprawowały się dużo lepiej w trakcie kadencji prezydentów o … demokratycznym rodowodzie. Z drugiej strony, to właśnie za czasów Billa Clintona została napompowana tzw. bańka internetowa, której pęknięcie przyniosło bolesne skutki dla gospodarki już za czasów Republikanina Georga W. Busha. Niektórzy twierdzą, że podobna bańka spekulacyjna na rynku akcji powstała też w trakcie II kadencji B. Obamy, a jej skutki będą widoczne dopiero po upływie czasu. |
Właśnie z tych względów ewentualna wygrana D. Trumpa w listopadowych wyborach mogłaby wywołać nerwowe reakcje – nie tylko na Wall Street, ale przede wszystkim na rynkach wschodzących, przynajmniej na krótką metę. A na dłuższą? Tak jak to zwykle bywa, kiedy wyborczy kurz opada, śmiałe hasła przechodzą konfrontację z realiami. Być może więc strach przed nośnymi politycznie protekcjonistycznymi sloganami Trumpa jest przesadzony, a same hasła mają za zadanie odróżnić go od rywalki. Tym bardziej, że prezydent USA nie ma ustawowego prawa do samodzielnego decydowania o tak poważnych kwestiach – tego rodzaju projekty wymagają uchwalenia przez Kongres, a przecież nawet w gronie Republikanów nie brakuje głosów krytycznych wobec pomysłów ekscentrycznego kandydata.
Istotna może być inna sprawa – po ewentualnej wygranej Trump może być skłonny do nominowania własnego kandydata na szefa Fedu. Kadencja obecnej szefowej Janet Yellen upływa w lutym 2018 r. Kto wie czy jej następca nie będzie większym „jastrzębiem”, skłonnym do szybszego podnoszenia stóp procentowych? Podczas niedawnej debaty Trump wspomniał, że polityka Fedu doprowadziła do powstania bańki spekulacyjnej na rynku akcji (kto wie, czy akurat tutaj nie ma trochę racji?). Pod tym względem jego opinie są dość spójne ze stanowiskiem Republikanów, którzy przez lata krytykowali bank centralny za zbyt luźną ich zdaniem politykę monetarną.



