Nieco w cieniu zawieruchy związanej z groźbami nałożenia ceł przez administrację Trumpa pozostał najnowszy odczyt bacznie obserwowanego przez inwestorów przemysłowego wskaźnika ISM Manufacturing.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka widać tu duży pozytyw - ISM w styczniu, najwyraźniej na fali noworocznego i powyborczego optymizmu w USA, wspiął się do poziomu najwyższego od 28 miesięcy (do 50,9 pkt.). Czyżby tym razem udało się bardziej zdecydowanie pokonać granicę 50 pkt., którą wcześniej - wiosną 2024 - wskaźnik naruszył dosłownie na chwilę?

Teoretycznie wszystko to powinny być dobre wieści dla rynków, np. akcji. Teoretycznie, czyli gdyby sytuacja rozwijała się zgodnie z historycznymi wzorcami.
Sęk w tym, że w obecnym cyklu (tzn. od końcówki 2022) tradycyjna zależność między ISM, a rynkiem akcji, gdzieś po drodze "zgubiła się". Poniższy wykres dowodzi, że wraz z hossą na Wall Street indeks S&P 500 zdążył już niejako zdyskontować dojście ISM na wysoki pułap, nawet rzędu 65 pkt.
Innymi słowy, w obecnym cyklu ISM wydaje się bezprecedensowo spóźniony względem wydarzeń na rynkach.

Największy paradoks polega też na tym, że gdyby ISM trzymał się uśrednionej historycznej ścieżki, to powinien niebawem (w okolicach III kw. 2025) ukształtować szczyt koniunktury, z którego potem zacząłby schodzić w dół - taki punkt w cyklu był najbardziej niebezpieczny dla inwestorów. Na razie wskaźnik jest ciągle zaskakująco nisko, choć zaczął w końcu nadrabiać zaległości. W kolejnych miesiącach zobaczymy, czy będzie kontynuował pogoń za rynkami, które już dużo wcześniej zdyskontowały poprawę koniunktury gospodarczej.
Tomasz Hońdo, CFA, Quercus TFI S.A.